RAP AROUND THE WORLD

Ta strona poświęcona jest rapowi z całego świata. W hip hopie siedzę ponad 25 lat, zbieram płyty i nie ściągam ich z netu - chyba, że są to nielegale. Moja kolekcja płyt sięga ponad 15.000 sztuk - muszę chyba kupić większe mieszkanie, aby jeden pokój przeznaczyć TYLKO na płyty CD :) Nie spodziewaj się linków z downloadem - na pewno gdzieś sobie daną płytę znajdziesz - nie tu. I nie spodziewaj się też wielu nowości - ostatnio hip hop śmierdzi. Spodziewaj się za to recenzji rapu z ponad 100 krajów, albumów takich bardziej znanych i takich, o których słyszysz po raz pierwszy - może po taką płytę sięgniesz? Zapraszam na podróż po świecie hip hopu.
## Na dole dodałem flagi, żeby łatwiej było znaleźć coś z odpowiedniego kraju :)

piątek, 14 listopada 2014

DR. DRE PRESENTS THE AFTERMATH

Aftermath 1996

1. Aftermath (The Intro) - RC, SID MC COY
2. East Coast/West Coast Killas - B-REAL, DR. DRE, KRS 1, NAS, RBX
3. Shittin on The World - D-RUFF, HANDS-ON, MEL-MAN
4. Blunt Time - RBX
5. Been There, Done That - DR. DRE
6. Choices - KIM SUMMERSON
7. As the World Keeps Turning - CASSANDRA MC COWAN, MIKE LYNN, MISCALLENAUS
8. Got Me Open - HANDS-ON
9. Str-8 Gone - KING TEE
10. Please - MAURICE WILCHER, NICOLE JOHNSON
11. Do 4 Love  - JHERYL LOCKHART
12. Sexy Dance - CASSANDRA MC COWAN, JHERYL LOCKHART, RC
13. No Second Chance - WHO'Z WHO
14. L.A.W. (Lyrical Assault Weapon) - SHARIEF
15. Nationowl  - NOWL
16. Fame - JHERYL LOCKHART, KING TEE, RC

    Czasy, kiedy Dre się usamodzielnił i odszedł od Death Row, aby założyć własny biznes, wydają się już dość odległe. Ja jednak doskonale pamiętam i The Chronic, problemy z Suge Knightem i składankę ze świeżutko otwartego labelu Dre, który zarobił miliony hajsów na Eminemie, czy 50 Cent. I choć album zdobył platynę, nie jest uważany za jakieś arcydzieło.
    Nie można uważać tego albumu za płytę Dre - to składanka, która ma promować nie tylko wykonawców z wytwórni, ale również jej producentów. Dlatego obok Dr. Dre, swoje bity prezentują tu Mel-Man, Stu-B-Doo, Maurice Wilcher, Flossy P & The Glove, Rodney Duke & Rose Grifiin oraz Bud'da. Jeśli ktoś, wiedziony sentymentem do 'The Chronic', kupił ten materiał aby pokiwać głową do g-funkowych arcydzieł, ten prawdopodobnie rzucił dyskiem o ziemię. Sam pamiętam niejakie rozczarowanie, że to nie jest już TO. Nic nie stoi w miejscu, a już na pewno nie Dre, dlatego nie ma tu g-funkowych syntezatorów. Jest za to nowocześnie zaaranżowany Westcoastowy rap i r&b, które przenikają się i uzupełniają. Tak, jest tu kilka naprawdę fajnych numerów, ale one nie działają na słuchacza tak, jak kiedyś.
    Na pewno system rozwala wschodnio-zachodnie kolabo, gdzie po jednej stronie jest Nas i KRS One, a po drugiej B-Real, Dre i RBX, który po uprzednich niesnaskach z Dre, powrócił pod jego skrzydła, podkuliwszy ogon. Tak, ten kawałek puszczałem do upadłego! Reszta? Cóż, solowy trak Dre, zresztą będący drugim singlem z płyty, nie wywołuje ciarek i jest zwyczajnie przeciętny, choć relatywnie dobry. Podobnie wypada weteran King Tee. Już prędzej kawałek RBX jest ciekawy. Jednak to ci newcomerzy, których starał się wypromować Dre, zrobili tu dobrą robotę. Według mnie, najlepsze kawałki to 'Got me open', 'Shittin on the world', As the world keeps turning' i może 'L.A.W.'. A, no i mroczny 'Fame'. I choć nie ma tu słabego traku, mało jest również takich, które ścisną za gardło.
    Ogólnie płyta może się podobać, ale szału nie ma, staniki nie latają. Poza starymi wyjadaczami, wypromowali się tu jedynie producenci Bud'da i Mel-Man, reszta po nagraniu pojedynczych piosenek, popadła w niebyt. Tylko Miscallenaus, składający się ze Stu-B-Doo i Flossy P, wydał jeden album, i to nie u Dre. Płyta w sumie całkiem niezła, ale poza Group Therapy z 'East Coast/West Coast Killas' nie ma tu wielkich rzeczy. Spokojny album, na spokojnych bitach, z mało znanymi, choć zdolnymi wykonawcami.

OCENA: 4\6        


środa, 12 listopada 2014

ISLAMIC FORCE - MESAJ

Mi.Pl 1997

1. Selamin Aleyküm
2. Mesaj
3. Yagma Sofrasi
4. Original Rap
5. Canlardir
6. Eller Havaya
7. Gurbet
8. Analari Aglatan
9. Killer Rap
10. Söyledim
11. Arabesk Rap
12. Gurbetci Cocuklari
13. Oda Bahtiyar
14. Rüzgar Gibi
15. Üc Alti Damladi   feat. RAKEEM
16. Bu Dünya
17. Para    feat. RAKEEM
18. Kreuzberg    feat. RAKEEM

    To, że w Niemczech jest bardzo duża diaspora turecka, to nikomu nie trzeba tłumaczyć. Turcy wdarli się już na stałe do krajobrazu takiego np. Berlina, a nawet działają na scenie rap i osiągają duże sukcesy. Jednak kilkanaście lat temu rap turecki wcale nie był taki oczywisty i kiedy Islamic Force, po wydaniu epki kilka lat wcześniej, wydał długogrający album, Turkowie w Niemczech, ale i w ojczyźnie poczuli, że to ważny moment. DJ Derezon, Nellie, DJ Taner i MC Boe B byli przez moment gwiazdami.
    Wprawdzie w latach '90 nie było za bardzo słychać o tureckim rapie, ale dzięki turkom mieszkającym w Niemczech, udało się przetrzeć drogę nie tylko tym, którzy mieszkają w Reichu, ale także pokazać ziomkom, pozostałym w ojczyźnie, jak należy robic rap. Grupy takie jak Islamic foce przetarły szlaki dla innych i wyznaczyły kurs, w jakim należy iść. Dlatego na złotoerowych bitach, ciężkich  basach, mamy tu zupełnie egzotyczną mieszankę. Arabskie zespoły cechuje czerpanie z muzyki etnicznej wielkimi garściami, dlatego nic dziwnego, że sporo tu muzyki tureckiej, która na hip hopowych perkusjach robi niesamowite wrażenie. Jeśli dodamy do tego funkowe sample i wyobrazimy sobie tureckie melodyjki na bazie kawałków Georga Clintona... Abstrakcja, ale brzmi to często bardzo dobrze. Za bity odpowiada tu Boe B., ale wspomaga go znany niemiecki producent, znany m.in. z późniejszej współpracy z Afrobem, DJ Derezon. Stworzyli oni tu wybuchowego etnicznego funka, który do dziś wspominany jest jako wskazówka dla innych. Turecki funk? Jakkolwiek nie brzmiałoby to dziwacznie, mamy tu taki klimat.
    Dobra, nie oczekujcie ode mnie, że będę rozumiał o czym mówią rapperzy, choć niektóre zwroty i słowa po turecku ogarniam. Choć mieszkają w Niemczech, jedynym niemieckim słowem, jakiego używają, to Krezutzberg - dzielnica Berlinu, w której osiedli. Dla Polaka turecki język brzmi równie egzotycznie, co turecki funk, więc trzeba się przygotować na dawkę niecodziennego hip hopu. Kolesie są całkiem sprawni na majku - mogę jedynie ocenić ich flow i z grubsza orientować się, że tematy, jakie poruszają to tylko trochę problemów tureckiej społeczności w Niemczech, ale w większości to i tak bragga i rymy bitewne. No i nie zapominajmy o wokalistce, będącą członkinią zespołu, która ozdabia kawałki w refrenach. Dość powiedzieć, że produkcja do dziś wywołuję łezkę w oku tureckich fanów rapu...
    Ta płyta to fajna odskocznia od zwyczajnych albumów, których mamy na rynku setki. Złota Era z turecką muzyką ludową. Płyta dziś jest już słabo dostępna - pewnie w berlińskich krejtsach da radę to gdzieś wygrzebać, ale osobiście nie widziałem nigdy wersji cd tego albumu - poza moją osobistą. Ale na pewno da się skądś ściągnąć (co nie znaczy, Że pochwalam ściąganie z netu - wszystko co mam i wyszło na cd - mam na cd).

OCENA: 4\6


poniedziałek, 10 listopada 2014

YOUNG BLACK TEENAGERS - YOUNG BLACK TEENAGERS

SOUL 1991

1. Punks, Lies, and Video Tape
2. Korner Groove 
3. Traci 
4. First Stage of a Rampage Called the Rap Rage
5. Nobody Knows Kelli
6. Daddy Called Me Nigga Cause I Liked To Rhyme
7. Chillin’ Wit Me Posse 
8. Mack Daddy Don of the Underworld
9. Loud and Hard to Hit
10. My TV Went Black and White On Me
11. Proud to Be Black 
12. To My Donna 
13. My Color TV

    Zespół, wygrzebany skądś przez Hanka Shocklee z Bomb Squad, to jeden wielki paradoks. Żadni z nich teenagers, bo każdy był już po dwudziestce. Co więcej, Kamron, First Born, Tommy Never i DJ Skribble są biali jak płatki śniegu. No i ta okładka, która nawet nie nawiązuje, ale jest zwyczajnie zerżnięta z płyty 'With The Beatles'. Co zrobić z takimi kolesiami, którzy oparli swój debiut na nieco naciąganych skojarzeniach?
    Za muzykę odpowiadają tu The Bomb Squad z pomocą DJ Skribble. Kto zna albumy choćby Public Enemy, ten będzie wiedział, że nie jest to spokojna i łagodna muzyka. Producenci opierają często swoje podkłady na kaskadowo ułożonych samplach, i choć na płytach te hałaśliwe bity wiercą dziury w mózgu, to tutaj jest sporo spokojniej. Oczywiście, w każdym traku jest co najmniej parę sampli, bardzo często sztosów klasyki soulu i funk, ale i trafiają się tu również numery, bardzo przypominające nagrania Public Enemy, zwłaszcza 'Loud and hard to hit'. Inną sprawą jest kawałek 'To my Donna', oparty o tę samą perkusję z drugiego albumu PE, co zawinęła Madonna - ale była to oczywiście celowa odpowiedź Hanka Shocklee. Znajdują się tu nawet bity oparte o jamajskie riddimy, jak w 'Chillin wit my posse'. Muzycznie jest naprawdę fajnie i złotoerowo, sporo pracy DJ Skribble i typowe dla Bomb Squad podkłady.    
    wiele osób nawet nie starało się posłuchać YBT - głównie z powodu mało szczęśliwej nazwy - wszak niektórzy poczuli się wręcz urażeni zestawieniem białych kolesi z nazwą 'Czarni Nastolatkowie' oraz muzyki rapowej z okładką The Beatles. Warto jednak dać im szansę - rapperzy mają skillsy, a poza tym znajdziemy tu... kolejne kontrowersje. Sporo jest tu odnośników do bycia Czarnym, uderza wręcz tytuł 'Tata woła na mnie czarnuch, bo lubię rymować' - to nie przysparzało fanów wśród czarnych słuchaczy, choć w zamierzeniu był to niejako trybut do dorobku Czarnych muzyków. Podobna sytuacja jest z 'Proud to be black', gdzie chłopcy wyjaśniają, że choć są 'born of the caucasian persuasion', to ich dusze są czarne, jak James Brown. Hmmm. W owych czasach było na to określenie 'whigger' - czyli biały czarnuch... Jednak dostało się tu Madonnie (tak, oni posłali diss na Madonnę!) za zawinięcie perkusji z płyty Public Enemy do 'Justify My Love' - sprowadzono gwiazdę do roli zwykłej kurwy - choć nie oszukujmy się, było wówczas coś na rzeczy, nie tylko muzycznie... Niejakim żartem jest 'Nobody Knows Kelli', opisujący postać Kelli, córki Ala Bundy'ego z popularnego serialu 'Married with children'. Oprócz tego YBT imprezują, opowiadają o pannach, ale również zajmują się, choć raczej marginalnie, tematyką społeczną.
    YBT nie stali się kolejnym Beastie Boys, ani 3rd Bass. Pokpili sprawę z nazwą grupy i poczernianiem się na siłę - zatracili w tym wszystkim swoja tożsamość i tym samym nie byli traktowani poważnie. Trochę szkoda, bo przecież każdy z rapperów ma skillsy i brzmi co najmniej dobrze na majku, a do tego mają całkiem niezłe teksty. Tylko te głupoty o tym, że są czarni...

OCENA: 4-\6


sobota, 8 listopada 2014

MONIE LOVE - DOWN TO EARTH

Cooltempo 1990

1. Monie In The Middle
2. It's A Shame (My Sister)   
3. Don't Funk Wid The Mo   
4. Ring My Bell    
5. R U Single   
6. Just Don't Give A Damn   
7. What I'm Supposed 2 B
8. Dettrimentally Stable   
9. Down 2 Earth   
10. I Do As I Please   
11. Pups Lickin' Bone
12. Read Between The Lines   
13. Race Against Reality   
14. Swiney Swiney   
15. Give It 2 U Like This   
16. I Can Do This (Uptown Mix)   
17. I'm Driving You Crazy   
18. Grandpa's Party (Love II Love Remix)

    Monie Love to persona znacząca wiele na scenie rap. To pierwsza rapperka z Anglii, która zyskała tak duży fejm w USA, że zaproszono ją do członkostwa w Native Tongue, gdzie nagrywała z De La Soul, Jungle Brothers, a także Queen Latifah - spoza macierzy, że tak powiem. Jej pierwszy album był naturalnie hitem, a dwa single były naprawdę wysoko na listach i teledyski latały na Yo! MTV Raps w każdym odcinku.
    Płyta powstała dzięki ludziom, którzy naprawdę znaczyli coś pod koniec lat '80 - nie tylko przez tych, robiących rap, ale także takich z okolic albo nawet zupełnie skądinąd. To, że część produkował Baby Africa Bambata z Jungle Brothers, to oczywiste, że po znajomości z Native Tongues. To, że pomagał DJ Pogo, znany angielski DJ, to też nic dziwnego, bo Monie współpracowała z nim lata wstecz. Ale są również Danny D, producent house'owy, znany z pracy z Chaka Khan, czy blondie. Są Andy Cox i David Steele, członkowie m.in. grupy Fine Young Cannibals, która wówczas święciła triumfy, jest Jerry Callendar, jest Richie Fermie, który z upodobaniem produkował kobiece kawałki również dla takich wykonawczyń, jak Adeva, Wee Pappa Girl Rappers, ale również dla Jungle Brothers. Oprócz nich muzykę tworzyli również Bootsy Collins (tak, ten Collins!), Soul II Soul, a na talerzach zasiadł JuJu z The Beatnuts. Ten zestaw zapewnił Monie sukces, bo bity trafiały idealnie w gusta ówczesnej publiczności. Obok szybkich, złotoerowych brzmień w 'Monie in the middle', mamy housowe 'Grandpa's Party' i 'Ring my bell', funkujące 'R U single' i  'What I'm Supposed 2 B', czy fantastyczne 'It's a shame', oparte na hicie The Spinners. Poza tym, mamy tu sporo sampli z klasyki: The Temptations, Funkadelic (oczywiste cięcia w 'Pup's lickin' bone'), czy Kool & The Gang. 
    Kiedy słucha się Monie, ona do dziś brzmi świeżo. Nie ma za wysokiego wokalu i nie drażni piszczeniem, ma nieco zadziorny głos i doskonale płynie nim po bitach, jakiekolwiek by nie były. Monie po prostu czuje rytm i nawet na szybkich, housowych podkładach czuje się doskonale. Jest dumna, jest zaczepna, jest zaangażowana społecznie. I z jednej strony potrafi odrzucić zaloty namolnego kolesia (podobno był to sam Big Daddy Kane!) i odstawić go pod ścianę 'What do you think I should do about that? \ In fact it's embarrassing, what a buffoon \ You even follow me in the ladies bathroom \ Give me a break, I can't take it, the stakes are too high \ Besides, there goes the other brother \ I'm not Keith Sweat, so don't sweat me \ The other brother's smooth approach is what gets me' - Prince of Darkness aka Kane musiał srodze odczuć ten policzek :) Z drugiej zaś strony mamy 'It's a shame', gdzie rapperka walczy o siostry, które dają się bić swoim facetom. Sporo tu zresztą odważnych wersów, które mają pomóc słabym kobietom zyskać pozycję społeczną oraz dających odpór chamskim podrywom. Nie ma tu w zasadzie gości - jedynie tacy, którzy krzyczą coś w tle jak De La Soul, lub śpiewają w refrenach. Monie dźwignęła całość i czyni to z wyczuciem i wdziękiem.
    To jedna z tych płyt, które trzeba znać, nie ma siły. Może nie jest to arcydzieło, ale materiał nadal zostaje aktualny i całkiem słuchalny, co nie zawsze się udaje. I może nie do każdego już to trafi, to jeśli jesteś prawdziwym fanem rapu, musisz to obadać. Jedna z ciekawszych rapperek, jedna z ciekawszych płyt '90.

OCENA: 4+\6


czwartek, 6 listopada 2014

JOE PUBLIC - JOE PUBLIC

Columbia 1992

1. Live and Learn
2. I've Been Watchin'
3. I Miss You
4. I Gotta Thang
5. Anything
6. This One's for You
7. I Like It
8. Touch You
9. Do You Everynite
10. When I Look in Your Eyes

    W czasach Złotej Ery, obok hip hopu, wyrósł bardzo szybko mały kuzyn: new jack swing. To dość szczególny gatunek, łączący rap i hip hop z r&b, czasem z dodatkami popu, ragga, funku i soulu. Wykonawcy po prostu często czerpali z każdego gatunku, byli to przede wszystkim nieźli wokaliści, a pomiędzy nimi trafiał się jeszcze rapper.
    Joe Public wystrzelili pewnego pięknego dnia z singlem 'Live and learn' i od razu zanotowali wysokie miejsca na listach przebojów. Lekki, oparty na samplach i żywych gitarach kawałek, nakręcający słuchacza hip hopowym bitem, z miłym dla ucha śpiewem Dwight'a Wyatt'a i pseudo rapowymi pokrzykiwaniami. Muzyka na tym albumie jest podobna do singlowego kawałka - energiczna, tętniąca żywym basem i atakująca całą masą sampli często ze znanych numerów Sly & The Family Stone, James Brown, Parliament... Tego typu rzeczy. Czasem tempo zwalnia, aby dać jakąś pościelówę ('I miss you'), ale przede wszystkim są to szybkie traki, jak przebojowy 'Live and learn', 'This one's for you', czy 'I've been watchin you' z cudowna funkową gitarką i 'Do you everynite'. Kawałki wolne i szybsze wymieszane są porządnie i wzajemnie się uzupełniają.  
    Dwight ma aksamitny, niezwykle soulowy i przyjemny głos i umie zrobić z niego użytek. Zresztą, każdy z kwartetu potrafi śpiewać i razem stanowią bardzo soulową harmonię. Rapowe wersy, choć są raczej wstawkami i nie występują w każdym numerze, ubarwiają piosenki. Oczywiście, niektóre kawałki są tylko r&b, niektóre tylko hip hopowe, ogólnie wychodzi bilans na zero. Całość tworzy niezwykle sympatyczną całość, może i lekko naiwną i popową, ale nie pretensjonalną. Owszem, teksty nie są najwyższych lotów i czasem wywołują uśmiech politowania, bo są to wersy typu 'I wake up every morning and reach to feel you close to me, there's nothing but the pillow and not your sexy body' bla bla bla. Romantyczne gówno, ale podane z wyczuciem i na tyle fajnie, że człowiek po prostu płynie razem z muzyką na albumie.
    Tyle czasu minęło, a ten album nadal wchodzi co jakiś czas do mojego plejera. Joe Public to wprawdzie 'one hit wonder', ale jeśli podoba Ci się mega hit 'Live and learn', to całość spodoba ci się na pewno, bo wszystko ma podobną atmosferę i brzmienie. Zespół wydał jeszcze jeden album - brzmiący niemal identycznie, po czym ich drogi się rozeszły i członkowie zajęli się pisaniem piosenek, zamiast śpiewaniem. Trochę szkoda, bo mają oni duże pojęcie o robieniu przebojowego miksu hip hopu z r&b. To mało wymagająca płyta, ale za to jakże przyjemna!

OCENA: 5-\6


wtorek, 4 listopada 2014

TIMBALAND - TIM'S BIO: LIFE FROM THE BASEMENT

Blackground 1998

1. Intro
2. I Get It On   feat. BASSEY
3. To My   feat. NAS, MAD SKILLZ
4. Here We Come   feat. MAGOO, MISSY ELLIOTT
5. Wit Yo Bad Self  feat. MAD SKILLZ
6. Lobster & Scrimp    feat. JAY Z
7. What Cha Know About This   feat. BABE BLUE, MOCHA
8. Can't Nobody   feat. LIL MAN, 1 LIFE 2 LIVE 1
9. What Cha Talkin Bout   feat. MAGOO, LIL MAN, STATIC
10. Put Em On   feat. STATIC, YOSHAMINE
11. Fat Rabbit   feat. LUDACRIS
12. Who Am I   feat. TWISTA
13. Talking On The Phone   feat. KELLY PRICE, MISSY ELLIOTT
14. Keep It Real   feat. GINUWINE
15. John Blaze   feat. AALIYAH, MISSY ELLIOTT
16. Birthday  feat. PLAYA
17. 3:30 In The Morning   feat. MISSY ELLIOTT
18. Outro
19. Bringin It   feat. TROY MITCHELL

    'Tim's Bio' to debiut Timby, który jeszcze w 1998 roku nie był aż tak bardzo popularny i jeszcze nie każdy pragnął jego muzyki i remiksów. Na razie Timba pokazał się z dobrej strony na płytach Missy Elliot i Aaliyah. Płyta zebrała bardzo pochlebne recenzje i zwróciła na producenta oczy znacznie większej ilości osób z branży.
    Swoją produkcją Timbaland rozwalił scenę. Okazał się nowatorski, miał wizję i poszedł za głosem serca i zaryzykował. Zrobił bity, jakich jeszcze nigdy wcześniej nikt nie zrobił. Nowoczesne, mocno syntetyczne, zarażone południowym brzmieniem, lekko połamane. Sample, których użył producent zostały przemiksowane i nałożone na pędzące, pudełkowe perkusje. Producentowi niestraszne są bity robione ani dla popularnych rapperów, ani dla topowych wokalistek r&b. Zrobił muzykę dla wszystkich, muzykę, która zwaliła z nóg konkurencję. Są tu więc kawałki, które są szybkie i energetyczne, jak 'Lobster & Shrimp', czy 'Fat rabbit', ale również bardzo spokojne traki r&b: 'Birthday' albo '3:30 In The Morning'. Na single poszły jednak te najbardziej energiczne numery i to one zwróciły uwagę wszystkich.
    Timbaland nie jest ani wokalistą, ani rapperem. Owszem, w większości kawałków daje głos, rymuje tu i ówdzie, ale to nie on gra pierwsze skrzypce na majku. Dla niego robią tę robotę rapperzy i wokaliści. A rymują tu takie sławy, jak Nas, Jay Z, Mad Skills, Ludacris i Twista - no i naturalnie Missy Elliott. Przyznam, że Nas brzmi nieco dziwnie na tym podkładzie, ale za to Mad Skillz, Luda i Twista czują się jak ryba w wodzie. Wokaliści? Kelly Price, Ginuwine, Aaliyah, Playa... wszyscy dokładnie pasujący, idealnie brzmiący. Timba wykorzystuje okazję, aby wypromować swoich ludzi, którzy dominują na tym albumie - w sumie poza Jay Z i Nasem, każdy z wykonawców należy do załogi Timba. Najmniej podoba się tu zazwyczaj Magoo, który ma nosowy wokal, imituje nieco stylem Q-Tip'a, ale wersy ma totalnie beznadziejne. Już Timba jest lepszym rapperem, nie wspominając o Ludacris'ie, którego również wypromował Timba. 
    To perfekcyjnie wykonana płyta, zawierająca czarną, miejską muzykę. Bity są nieprzewidywalne i nadal brzmią świeżo, mimo, iż minęło prawie 20 lat od czasu wydania albumu. Timba wyznaczył kurs, którym należałoby podążać. Oczywiście płyta nie zadowoli hip hopowych purystów i hardkorowców, niemniej jednak nie da się tej płyty ominąć.

OCENA: 4+\6


niedziela, 2 listopada 2014

SMIF-N-WESSUN - RELOADED

Duck Down 2005

1. Reloaded 
2. The Truth
3. My Timbz Do Work feat. HELTAH SKELTAH
4. Gunn Rap
5. Toolz Of The Trade 
6. Sick Em Son 
7. War 
8. Warriorz Heart/Gangbang   feat. DEAD PREZ
9. Here I Stand/The Streets Been Good to Me
10. City of Godz/Cuidad de Dios   feat. BUCKSHOT
11. U Undastand Me?    feat. STARANG WONDAH, TONY TOUCH
12. Get Back    feat. BOOT CAMP CLICK
13. A Hustlers Prayer
14. PNC Boyz
15. We Came Up/Crystal Stair  feat. TALIB KWELI

    W 2005 roku Duck Down wyszło z akcją Triple Threat Campaigne: wydało trzy płyty, którymi chciało wstrząsnąć hip hopową sceną. Oprócz powrotu Tek'a i Steele pod swoją oryginalną nazwą, wyszedł też Sean Price z Heltah Skeltah oraz Buckhot na bitach 9th Wondera. Co ciekawe - każdy z tych albumów osiągną prawie jednakowy poziom - miejsce 69 lub 70 na liście płyt hip hopowych w Stanach. Nie był to pewnie wynik, jakiego spodziewał się Dru Ha z załogą, ale co tam. Trzecia płyta Smif-N-Wessun pka Cocoa Brovaz stała się faktem.
    W sumie ciężko było ten album popsuć, kiedy rapperzy jechali na bitach od Da Beatminerz, Roc Raida, Coptic'a, Dru Kevorkian, Khrysis, Moss (dał iście bluesowy 'Get back' - wysublimowany, acz brudny podkład), czy Ken Ring & Rune Rotter. Choć przyznam, że nawet jeśli S-n-W jechali zwykle do podkładów Beatminerz to są tu one jakoś mało transparentne. Znacznie bardziej uderzają Roc Raida ('The truth'), czy Khrisis (zwłaszcza z niesamowitym 'Sick'em son'), choć oczywiście podkładom Beatminerz ciężko odmówić uroku. Jest to klasyczny nowojorski hip hop, przesycony brudem ulic i klimatem sampli, pobranych często nie tylko z klasyków, jak Barry White, Styx, Bobby Reed, ale i z różnych innych gatunków muzyki - bo znajdziemy tu echa Bon Jovi, czy legendarnej pieśniarki indyjskiej, Lata Mangeshkar (sample wokalne w 'City of Godz', jak i muzyka).      
    'Smif-n-Wessun is the band that I'm reppin, the brand of the weapon, the reason why u have to respect'em' - BUM, headshot. Tek i Steele to jeden z najbardziej szanowanych i oczekiwanych duetów w rapie od czasów pierwszej płyty, 'Dah Shinin'. Takiej pary, która się w ten sposób uzupełnia, można szukać ze świecą. Oni po prostu nie rymują, oni snuja opowieści, ale nie jest to taki zwykły storytelling, tylko raczej luźne spostrzeżenia na temat wszystkiego, co ich otacza, życia przesiąkniętego Bucktown aka Brooklyn. Goście, zaproszeni na album pasują tu jak ulał, zresztą w większości są to członkowie Duck Down i Boot Camp Click - co przecież mniej więcej oznacza jedno i to samo. Spoza macierzy trafili tu Dead Prez w ciężkim, militarnym wręcz traku, Talib Kweli i Tony Touch, dodający nieco tej 'hiszpańskiej muchy' do 'U undastand me?'.     
    Pomimo dość słabej sprzedaży, album spotkał się ze znakomitym przyjęciem wśród fanów. I słusznie, bo to naprawdę dobra płyta, przywracająca stare dobre BCC znowu do głośników. Słucha się tego wybornie, moje ulubione kawałki to 'Sick Em Son', 'War', 'Get back' i 'Reloaded'. Ale nie ma tu słabych kawałków. Szkoda, że 'Reloaded' zostało niedocenione i niemal zupełnie pominięte. 

OCENA: 5-\6


piątek, 31 października 2014

JA RULE - EXODUS

Murder Inc. 2005

1. Exodus (Intro)
2. Me
3. Holla Holla
4. It's Murda   feat. DMX, JAY Z
5. Put It On Me   feat. VITA
6. I Cry    feat. LIL MO
7. Livin' It Up     feat. CASE
8. Always On Time   feat. ASHANTI
9. Ain't It Funny (Murder remix)   feat. CADILLAC TAH, JENNIFER LOPEZ
10. Thug Lovin'    feat. BOBBY BROWN
11. Mesmerize     feat. ASHANTI
12. Clap Back
13. New York    feat. FAT JOE, JADAKISS
14. Wonderful   feat. ASHANTI, R. KELLY
15. Never Again
16. Daddy's Little Baby    feat. RONALD ISLEY
17. Love Me' Hate Me
18. Exodus (Outro)

    Siódmy album popularnego rappera na przełomie wieków to składak. Ja Rule po wydawaniu co roku albumu, który bił rekordy sprzedaży, postanowił podsumować swoją karierę i... odczepić się od Universalu, z którym Ja i Irv Gotti mieli kontrakt. Chłopcy pozbierali numery z każdego albumu Ja, parę singli, dodali coś nowego i wypuścili w świat w momencie, kiedy gwiazda Ja Rule już się nieco wypaliła.
    Większość albumu zrobił sam Irv Gotti, wspierany przez mniej znanych producentów, takich jak 7 Aurelius, Lil Rob, Self, Jimi Kendrix, Tru Stylze, Tai, Chink Santana, Arizone Slim, ale również przez znanych i dobrze opłacanych Cool & Dre, Tyrone Fyffe i Scott Storch. W zasadzie ten album to rzecz, która musiała być skazana na sukces z powodu mnogości hitów, ale z drugiej strony każdy je przecież wtedy znał, więc jaki sens wydawania takiej składanki? Cóż, mówiłem, kontrakty, kontrakty... Irv Gotti celuje w bitach, które rozwalają system mocą i energią, do których Rule bardzo pasuje, jednak wystarczy popatrzeć na zestaw wokalistów, żeby zauważyć, że nie tylko mamy tu grube bangery, ale również sporo r&b, przez które Ja tracił fanów, którzy zarzucali mu niepotrzebne rozwadnianie muzyki. Zresztą, wystarczy posłuchać podkładów do 'I cry', 'Always on time', czy 'Mesmerize' - ten akurat od Chink Santana, jak i 'Wonderful' od Jimi Kendrixa. Za te romantyczne podkłady w większości też jest odpowiedzialny Irv, a największe bangery pochodzą od Scott Storch'a i Tyrone Fyffe.  
    Ja Rule ma bardzo specyficzny, zdarty głos, którym potrafi albo wyjść bardzo ekspresyjnie i agresywnie albo potrafi zamienić go w miękki, ale nieco chropowaty baryton, którym opowiada romantyczne historyjki. Takich rozmazanych wersów dla panienek, szalejących za jego umięśniona klatą jest tu większość, bo to głównie one szły na single, jako najbardziej 'radio friendly'. No dobra, są w większości przyjemne, zresztą na wokale zaproszeni zostali sami wielcy: Bobby Brown, J.Lo, Lil Mo (fenomenalny głos i fenomenalny refren w 'I cry' - choć tu akurat muzyka jest raczej słaba), Case, Ashanti, R.Kelly, legendarny Ron Isley... To się musiało udać. Poza wokalistami mamy wspaniałe wejścia DMX i Jay Z, a także wersy kolegów i koleżanek z Murder Inc.: Vity i Cadillac Tah. Najlepsze numery dla mnie to 'Holla Holla', 'It's murda' z gościnnym udziałem szczekającego DMX i wyluzowanego Jay Z - ten kawałek to w ogóle świetny numer, choćby z uwagi na połączenie tych trzech emce. Fajny jest 'Ain't it funny' - tu w remiksie, gdzie dano większą swobodę J.Lo, a zmniejszono charczenie Ja i darcie japy Tah, a także 'Thug lovin' ze świetnym wokalem Bobby Browna i świetny jak zwykle R.Kelly. W opozycji do tych wolniejszych traków pozostaje absolutna bomba, 'Clap back'. Można powiedzieć, że rap ma się do r&b tutaj jak 40% do 60% - jednak w tych czterdziestu procentach jest spory potencjał. 
    Dziś niewiele osób pamięta o Ja Rule - jednej z największych gwiazd rapu przełomu wieków. Wprawdzie wydaje on co jakiś czas albumy, ale ani z taką częstotliwością, jak wówczas, ani tak przebojowe. Rule zszedł to podziemia. Jednak przez dobre 5-6 lat pozostawał na szczycie rap gry i choć miał tyle samo fanów (fanek?), co hejterów, nie zmienia to faktu, że był jednym z największych potentatów rapu. 'Exodus' to całkiem fajny przegląd jego największych sukcesów.

OCENA: 4+\6 


środa, 29 października 2014

MYKILL MIERS - THE TRIALS OF JOB

Abnormal 2006

1. Ezekial 25:17
2. Pay Attention    feat. BORN ALLAH, E-RULE
3. Listen
4. This Means War
5. Knuckle Up
6. Let Me Shine
7. Off the Corner
8. Slow Down    feat. SAADIQ
9. Everybody Knows Now
10. Somethin' to Get Into
11. This Is LA
12. What Your Kids R Doin'   feat. SAADIQ
13. Kings of the Underground   feat. AKIL
14. Get Money   feat. BORN ALLAH, E-RULE, TONY TIGERSTYLE, TYNMAN
15. Oh Daddy!
16. Janell
17. Why Don't You Mean It

    Czwarty album tego podziemnego rappera z Los Angeles (no, w zasadzie trzeci, jeśli nie liczyć półlegalnego wydawnictwa nieco składankowego) nie spotkał się juz z takim entuzjazmem, jak poprzednie - a przede wszystkim jego debiut, który stał się jednym z ciekawszych płyt w swoim roczniku. Co, po sześciu latach od debiutu zaproponowął nam Mykill?
    Muzyka pozostała w miarę typowa dla podziemia zachodniego wybrzeża - choć tam panuje taki rozrzut stylistyczny, że ciężko mówić o jakimś kluczu, według którego powstają traki. Autorzy podkładów - głównie sam Miers, ale również The Elements (współpracujący swego czasu w studio z Pete Rock'iem), Harvey Wallbanger, Voodu (z którym Mykill współpracuje od czasów debiutu) i Rashad Coes (znany na Zachodzie bitmejker) zrobili nowoczesną, ale opartą o klasyczne schematy muzykę. Jednak nie każdy bit jest choćby trochę klasyczny, bo Miers idzie nieco dalej: podkład do 'I'm a rebel (Ezekial 25:17)' przypomina nieco dokonania Lil Jona albo innych crunkowych producentów. Zresztą, nie tylko ten kawałek, ale wpada tu również nieco więcej nowoczesnego hip hopu, czasem skombinowanego z r&b (w 'Kings of the underground'), czasem dość agresywnego, jak w 'Off the corner' pochodzącego z rąk The Elements. Mamy tu również bangery, takie jak 'What Your Kids R Doin'', wyprodukowane przez samego Miersa. Trochę mało tym razem wykorzystani są dje:  DJ Leviathan, DJ Mark Luv i DJ Johnny Juice drapią w może czterech kawałkach.       
    Mykill jest niezłym rapperem, który obdarzony jest nieco zadziornym stylem, niezłym flow, ale, co ważniejsze, naprawdę ciekawymi tekstami. Jako ze zaangażowany jest on w wiele projektów związanych z edukacją, opowiada wiele o sytuacjach w społeczeństwie, różnych zachowaniach i daje rady jak uniknąć kłopotów - można pomyśleć, że to taki moralizatorski rap, ale nie do końca. To historie z sąsiedztwa - obojętne, mojego, czy Twojego, które Mykill opowiada z przejęciem, pozwalając wyciągnąć nam wnioski, choć czasem nakierowuje nas na to, co chce uwypuklić. Nieco rzadziej Miers daje się ponieść bitewnej stronie duszy, ale mamy tu również nieco bragga, udowadniającego, że Mykill jest naprawdę niezły. Goście? Poza Akilem z Jurassic 5 i Born Allah większość jest lokalna i tak właśnie brzmi - choć wtopy w sumie żadnej nie ma.
    To zróżnicowana płyta - taki podziemny rap przeniesiony w realia XXI wieku. Nie ma truskulowego grania, jest za to nowoczesny rap, który może się podobać z jednej strony, z drugiej może czasem wydawać się nieco zbyt płaski. Tak czy owak, 'The Trials Of Job' to bardzo porządny materiał, którego słucha się bardzo dobrze, zarówno ze względu na muzykę, jak i samego rappera i jego gości. Jest to naprawdę fajny hip hop, zagrany z jajem i up-to-date. 

OCENA: 4\6  


poniedziałek, 27 października 2014

DAN THE AUTOMATOR - WANNA BUY A MONKEY?

Sequence 2002

1. Intro - FANTOMAS
2. Rockin it - BRAND NUBIAN
3. Positive Contact - DELTRON 3030
4. Le Soleil Est Pres De Moi - AIR
5. Destiny - ZERO 7
6. Seneca - TORTOISE
7. Firesuite - THE DOVES
8. Stroker Ace - LOVAGE
9. The Rhumba - BOBBY DIGITAL
10. Latin Simone - GORILLAZ
11. Bionix - DE LA SOUL
12. Don't Understand - MASTA ACE  feat. GREG NICE
13. Don't Get It Twisted - JIGMASTAS feat. SADAT X
14. X-ecutioners Song - X-ECUTIONERS
15. Clockwork - DILATED PEOPLES

    Dana Automatora fanom hip hopu nie powinno byc trzeba przedstawiać. Właściciel 75 Ark, wydawca i DJ, producent, skrzypek... Tym razem, zamiast nowego Handsome Boy Modeling School, Crudo, czy Got A Girl, mamy mikstejp, na którym Dan skompilował rzeczy bardzo różne - niby znane, ale zmiksowane razem czasem w karkołomnych połączeniach.
    Dan pozbierał z przestrzeni muzycznej kawałki pozornie nie związane ze sobą, a jednak udało mu się stworzyć swego rodzaju bańkę, pod którą całość czuje się razem ze sobą idealnie. I nie ważne, że gatunki się tu przenikają, a producenci mają zupełnie różne odjazdy - Automator dał radę stworzyć coś intrygującego z rzeczy oddalonych od siebie czasem dość sporo. Po stricte rapowym początku z Brand Nubian i Deltronem - czyli wręcz hardcore hip hop, wchodzą instrumentale i wokaliści - totalne uspokojenie klimatu, jednak wszystko pozostaje w nieco kosmicznych, ambientalnych dźwiękach. I zaraz po Lovage, którego wokalistka śpiewa wspaniałym, lekko ściętym głosem, wjeżdża RZA ze swoją wu-rumbą, a po piętach depczą mu Gorillaz, którym z kolei zaraz zza pleców wyglądają De La Soul. I końcówka jest już znowu wybitnie hip hopowa: Jigmastas i Sadat przywracają nieco oldschoolowego brzmienia, a X-meni tną wosk jak stado kosiarek, które wyrwały się spod kontroli.
    Wydawać się może, że skoro Dan miesza tu style, to niekoniecznie odpowiadać to może fanom hip hopu. Otóż nie, odpowiada jak najbardziej, bo Dan stworzył świetny mikstejp. I w sumie znasz wszystkie te kawałki, bo pozbierane są w większości z albumów wykonawców, to jednak zmieszane razem nabierają jakby innej świeżości. To rzecz, której można słuchać zawsze i wszędzie. Pamiętając o tym, że to tylko mikstejp...

OCENA: 5\6     


sobota, 25 października 2014

DEE-MACK - DOIN IT MY WAY

Untouchable 1995

1. Get Yo Fedy On    
2. B.K.A. Da Mack    
3. Doin It My Way 
4. Ain't No Love    
5. Can't Play A Playah   feat. LADY K
6. The Day I Wanted To Die    feat. FRANK NITTY    RTD   
7. Still Livin'    
8. Meanin Of Stayin Strapped    
9. Real G'z Get No Love     feat. BLACK MAGIC
10. Livin Is A Privilege 
11. Definion Of A Gangsta    feat. AD CAPONE, PERV

    Zdaję sobie sprawę, że większość czytelników tej części mojego bloga - czyli poświęconej rapowi spoza naszego kraju, na większość nazw reaguje bądź wzruszeniem ramionami, bądź krótkim 'a co to kierwa jest?'. I pewnie tak jest przy Dee-Mack'u. Jeśli powiem, że to członek grupy z San Francisco, która zwie się RTD Click, czyli Ruthless Til Death, i tak nie sprawi to, że ktokolwiek zajarzy - co najwyżej bardzo zagorzali fani rapu z Bay Area.
    Bo to własnie taka płyta - dość typowa dla Złotej Ery i Zatoki właśnie. Dwóch producentów, The Dopeman i G-Man Stan wypełnili album brzęczącymi basami i laidbackowym funkiem. O ile Dopeman siedzi raczej lokalnie i nie ma zbyt wielu produkcji na koncie, to G-Man Stan powinien być znany szerzej fanom juz nie tylko Bay Area, ale i rapu w ogóle, bo przecież wielokrotnie dawał bity nie tylko rapperom z drugiej linii forntu, jak Sean T, Chunk, Big Mack, Hook Boogie, ale także sporo jego produkcji jest na płytach JT The Bigga Figga i Rappin 4-Tay. Na albumie mamy ten gangsterski funk, który święcił triumfy w połowie lat '90. Basy pobrzękują, piszczały wyją, wygrywając kolejne melodie - do tego wszystkiego producenci używają nieco żywych instrumentów i szczyptę sampli. Dzięki temu mamy tu sporo wspomnianego laid backu, ale podszytego kryminalnym klimatem, z zagrożeniem czyhającym za rogiem. Ale wiesz, taka muzyka wtedy była na każdej płycie z zachodu. Słucha się dobrze, ale bez gęsiej skórki.
    O ile styl Dee-Mack'a jest w miarę przyzwoity, choć wydaje mi się ciągle, że gdzieś to już słyszałem, to teksty raczej stanowią materiał na niższą półkę. Typowe gangsta pierdoły o gnatach i haslowaniu czarnuchów, o dziwkach i zabawach bronią. Przy tym Dee-Mack nie ma za dużo inwencji i polotu, dlatego jego teksty są tak proste, że mógłby je pisać grenlandzki łowca fok po roku nauki języka. Plus łowca powinien być świeżo zaopatrzony w nieco mięsa do rzucania. Zresztą, rapper oscyluje wokół tekstów w stylu 'in the ghetto, jackin is the way of livin'. Jednak doceniamy finezję Dee-Mack'a, kiedy wchodzą na majki goście, zwłaszcza Perv i Ad Capone, którzy chyba zarymowali swoje pierwsze i ostatnie w życiu wersy - szkoda, że na legalne wydawnictwo. Nie lepiej wypada kolega Dee-Mack'a z RTD, Frank Nitty. Niestety, te płytkie gangsterskie teksty i koślawe flow gości raczej irytuje, niż nastraja pozytywnie...
    No cóż, często się tak zdarza w zagranicznych produkcjach, że kiedy przestaniemy słuchać tekstów, a skupimy się na piosenkach jako na całości, nie bacząc na bzdury, wypływające z głośników, okaże się, że to nawet niezła płyta. Tak jest i tym razem. Nie wszystkie bity są równie dobre, ale ogólnie to całkiem niezła rzecz w ramach Bay Area. Natomiast patrząc generalnie na całość - to po prostu przeciętny album.

OCENA: 3\6


czwartek, 23 października 2014

CAL LUV - I WANNA SMOKE WIT U

Hella Deep 1996

1. Intro 
2. Life Of A Playa   
3. I Wanna Smoke Wit U    feat. DOLLA WILL
4. Scrilla     feat. HERSHY BABY
5. Stressed Out    feat. D.O.A.
6. Changes 
7. Catch Me If You Can 
8. Scrilla (Radio)
9. Changes (Radio) 
10. I Wanna Smoke Wit U (Radio)

    Wprawdzie Cal-Luv wydał ten album w drugim obiegu, to jego wydanie imitowało idealnie legalnie publikowane płyty - miało nawet kod kreskowy. Co więcej, był również winyl! I choć po tym debiucie nie wyszło już chyba nic od tego rappera, wiele osób uznaje 'I Wanna Smoke Wit You' za klasyka g-funku.
    Na tym krótkim albumie większość podkładów wykonał niejaki Roggie S, a tylko dwa Toure. I faktycznie, mamy tu niezwykle bujający, mocno upalony g-funk, który porywa nas niczym latający dywan ponad palmami Kalifornii. Lecimy na tej chmurze dymu przez trzy kwadranse, niesieni brzęczącymi basami, partiami syntezatorów, czy samplami z takich rzeczy, jak Stanley Clarke, czy Mother's Finest. Niesamowity klimat nie zwalnia, od obecnych tu funkowych wokaliz ja osobiście mam ciary na plecach i jest to taka rzecz, za którą fani g-funku Złotej Ery daliby sie pociąć. Mało znany producent i zaczynający dopiero karierę DJ Toure z Hieroglyphics wywalili jeden z ciekawszych albumów gatunku. Owszem, słychać wyraźnie, że dwa kawałki toure są jakby z nieco innej bajki ('Stressed Out' i 'Catch Me If You Can'), ale zupełnie nie przeszkadzają pomiędzy funkującymi zawijasami Roggie'go.
    Cal-Luv ma typowy, kalifornijski wyluzowany flow, którym opowiada nam swoje zjarane nieco opowiastki. Mieszają nam się tu różne odsłony z życia gracza. Raz mamy przed sobą upalonego kolesia, rozwalonego na kanapie z koniakiem w ręku, innym razem gracza w pogoni za kasą, aby następnie spotkać młodego człowieka, który świadomy jest mechanizmów, rządzących światem. Nie ma tu żadnych szczególnych opowieści ani dosadnych wersów, ale Cal-Luv ma pewien dar, który sprawia, że słucha się go bardzo dobrze, zwłaszcza na tak kołyszącej muzyce. Gościnnie mamy tu tylko Dolla Will i kolesi z D.O.A. - bardziej gangsterskich w klimacie. Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o Hershy Baby, którego wokal jest absolutnym mistrzostwem i 'Scrilla' dzięki niemu zyskuje drugie dno.
    De facto mamy tu tylko sześć numerów - ciężko liczyć intro i trzy wersje radiowe - czyli bez wersów niecenzuralnych. Ale te sześć kawałków to prawdziwa przyjemność dla każdego, kto lubi funk i zasłuchiwał się swego czasu g-funkiem. Bardzo lubię wrócić do tego albumu, bo ma on siłę i świetny wajb.

OCENA: 4+\6 


wtorek, 21 października 2014

MC ROD - LIFE'S A BITCH

380 Recordings 1993

1. Do This
2. MC Rod Is Dope
3. Masterpiece
4. 100% Legit
5. Watchin You
6. I Come Up Hard
7. The Plumber
8. Bitches Ain't Shit
9. H.N.I.C.
10. Life's A Bitch
11. Punk Ass Nigger
12. Hi Priced Ho

    Pamiętam taki okres w połowie lat '90, że w warszawskich sklepach muzycznych pojawiło się sporo rapowych płyt, dystrybuowanych przez Ichiban Records. Nie wiem, skąd się tam brały, czy ktoś je sprowadzał, czy co - dość, że w kilku sklepach były dostępne wydawnictwa iście unikalne i to w cenach bardzo przystępnych. Tak właśnie nabyłem płytę MC Rod'a - dziś chyba zupełnie niedostępną. To drugi album tego rappera z Houston, po którym zniknął on ze sceny - nie słyszałem o żadnym następnym wydawnictwie.
    MC Rod to nie tylko MC, ale również producent. Te jego bity to swego rodzaju mieszanka Miami Bass, południowego cykania i soulowo-funkowych sampli. Kawałki mają szybkie tempo dzięki przemyślnie poukładanym instrumentom perkusyjnym - tu nie ma zwykłego bumbap bubumbap, tu gra cała orkiestra perkusyjna. Żeby kjednak nie było za słodko, wszystko wygenerowane jest naturalnie z maszyny perkusyjnej. Ale przynajmniej w tej materii Rodowi nie brakło fantazji. Bo dla odmiany, wszystko poza perkusjami, ograne jest do łez na tysiącu innych płyt. Każdy motyw przewodni każdego kawałka usłyszymy na co najmniej kilku wydawnictwach w promieniu lat 10 od tej płyty. W te i we wte. Poza bardzo znanymi samplami, mamy tu jeszcze głębokie basy, czasem wręcz g-funkowe oraz nieco melodyjek z syntezatorów, zwłaszcza przy kawałkach... hmmm... 'romantycznych, jak np. 'Watchin' you'. Typowy produkt tamtych czasów.    
    W Stanach, zwłaszcza w czasach Złotej Ery, łatwo było trafić na jakiegoś wacka - wytwórnie, czując koniunkturę, wydawały wszystko, jak leci, żeby napchać kieszenie, zanim opadnie gorączka. Takich nołnejmowych płyt wyszło wówczas zatrzęsienie i duża część nie bardzo nadawała się do słuchania - wtórne bity, tragikomiczni rapperzy. Popatrzcie iluz rapperów z lat '90 ostało się na scenie do dziś, a ilu przepadło po jednym, góra dwóch płytach? MC Rod przepadł, ale tu akurat nie ryzykowałbym stwierdzenia, że dlatego, że był słaby. Powiedziałbym, że to raczej średniak z plusem. Potrafił przyspieszyć, kombinować z flow i dopasować się do czasem naprawdę szybkiego tempa piosenek. Rapper od początku usiłuje nas przekonać, że jest najlepszym rapperem i że jest 'dope' i '100% legit', a do tego stworzył prawdziwy 'masterpiece'. Kiedy już wydaje mu się, że wiemy, że jest najlepszy, wchodzi ze swoimi 'lovers rap', które różnią się diametralnie od tych znanych z płyt choćby LL Cool J, bo mają one wyraźnie wydźwięk nacechowany podejściem typu 'so u know u gots to go, ho!'. Dość zabawny jest numer 'Plumber', w którym Rod opowiada, jak przebrany za tytułowego hydraulika chodzi po domach i 'czyści rurę' żonom i kochankom. Na koniec dostajemy nieco groźnych, ulicznych, gangsterskich rymów o ciężkim życiu i sprzedajnych czarnuchach.
    Nie jest to zatem zła płyta, choć nie twierdzę, że specjalnie dobra. Taki typowy produkt tamtego okresu z południowo-zachodnich stanów USA. Lubię sobie czasem do niej wrócić, bo jak mówię, trafia się tu kilka niezłych wejść, może też trochę z sentymentu... Ale szału nie ma.

OCENA: 3+\6  


środa, 17 września 2014

DEMO CD - DIABOLIC

nielegal 2003

1. Baby mama drama
2. Gods gift    feat. LOU CIPHER
3. Run ya pockets
4. Epiphany feat. FALLEN ANGELS
5. Disgust    feat. COAL, TABU
6. Sit down  feat. COAL, TABU

    Wprawdzie grupa Triple Optics składa się z Diabolic'a, Coal'a i Taboo, jednak to właśnie Diabolic postanowił wypuścić swoją solową demówkę wświat. W podziemiu koleś znany jest jako rapper bitewny, uczestniczący w wielu walkach. Jego demówka chyba nie miała w ogóle fizycznego wydania - po sieci plącze się kilka linków.
    Dwadzieścia parę minut demówki to obcowanie z typowym, klasycznym, nowojorskim brzmieniem. Takim z początku XXI wieku, ale jednak tak oczywistym. To klimat dla tych, co lubią brzmienie Jedi Mind Tricks, czy Snowgoons. Surowa atmosfera, sample z rzeczy, z których rzadko komu przychodzi na myśl korzystać. Dlatego mamy tu pełen przekrój dźwięków, od pojedynczych dźwięków poszczególnych instrumentów, do całych kakofonii. Wprawdzie podejrzanie często cykają tu hajhety, ale klimat jest nadal wręcz piekielny - ksywka do czegoś zobowiązuje, tak? Ta demówka to 25 minut zdecydowanie podziemnej, hardkorowej jazdy.
    Diabolic zrezygnował z bitew na rymy, kiedy zaczęto je komercjalizować. Dlatego już wiesz, że to zdecydowanie podziemny typ! Diabolic nie ma zamiaru gadać tylko dla sztuki. Jego teksty nie są li tylko czczymi przechwałkami, że jest najlepszy na Long Island. Nawet nie próbuje takich rzeczy. Na tej demówce znajdziemy opowieści z dzielnicy, rzeczy i wydarzenia znane najprawdopodobniej z autopsji, bo wszystko, co mówi rapper jest szczegółowe i zawiera dokładne opisy sytuacji i emocji. Nie ważne, czy boryka się on z panną, czy idzie przez miasto, zaczepiany przez jakiś typów. Na potrzeby demówki Diabolic zatrudnił również kolegów z Triple Optics, ale także osoba zorientowana w podziemiu NY odnajdzie tu takie osoby, jak Icon The Mic King, czy Lou Cipher.   
    Od czasu demówki, Diabolic ewoluował. Obecnie nagrywa kawałki z RA The Rugged Man, Sean Price z Heltah Skeltah, czy Vinnie Paz'em z Jedi Mind Tricks. Już sama demówka jest warta uwagi, dlatego można się pokusić o sprawdzenie fb Diabolica (ostatnio wrzucił kawałek na bicie DJ Premiera) i odnalezienie gdzieś w sieci jego nagrywek. Warto.

OCENA: 5-\6


poniedziałek, 15 września 2014

PLAY - DOUG E FRESH

Gee Street 1995

1. Where's Da Party At
2. It's On   feat. VICIOUS, SINGING MELODY
3. Take 'Em Uptown
4. I Ight (Alright) (Allstar Remix)
5. The Original Old School    feat. COLD CRUSH BROTHERS, DJ HOLLYWOOD, THE FURIOUS 5, LOVEBUG STARSKI
6. Freaks   feat. VICIOUS
7. Freak It Out
8. It's Really Goin' On In Here   feat. MISSJONES, SHOCK DOG
9. Who's Got All The Money
10. Get Da Money   feat. ILLAQUOIN, MANSONE BATEZ, SHIM SHAM, TODD BLACK
11. Hands In The Air    feat. BEENIE MAN
12. Doug E. Got It Goin' On   feat. MISSJONES
13. Keep It Going    feat. MISSJONES
14. Breath Of Fresh Air    feat. THE DIGGY DIME, ILLAQUOIN, K-SUPERIOR, MANSONE BATEZ, VIGILANTE

    Doug E. Fresh to klasyk, jeden z prekursorów beatboxu, wydający swoje płyty również studyjnie. 'Play to jego czwarty, jak na razie ostatni album, na którym pozbył się swojej Get Fresh Crew i wprawdzie kokosów na nim nie zarobił, bo album nie odbił się szerokim echem, ale przynajmniej MTV puszczało jego teledyski w prawie każdym Yo Raps! - a zwłaszcza 'Freaks'. 
    To już połowa lat '90, zatem nie wypadało pójść po linii najmniejszego popru. Dlatego, poza tym, że Doug E. Fresh sam produkował część utworów, poza tak znanymi osobami, jak  Da Beatminerz, Easy Mo Bee, czy Yogi z CRU, mamy tu całą plejadę współpracowników Fresh'a, bliższych lub dalszych: DJ Barry B, RP, Shim Sham, Allstar, Chill Will, Donavon Thomas. Produkowali oni większość kawałków razem, w różnych kombinacjach, a sam gospodarz czasem do nich dołączał, czasem nie. Co z tego wyszło? Większość płyty to zdecydowanie imprezowe kawałki, które swego czasu niewątpliwie potrafiły rozkręcić niejedną imprezę. Doug i jego koledzy przywracają klimat dawnych hip hopowych potańcówek w opuszczonych halach fabrycznych Nowego Jorku. Z samplami z takich tuzów czarnej muzy jak Bernie Mac, Alfred Newman, James Brown, czy Minnie Ripperton mamy cały czas gorący wajb. Największym jednak hitem z tego albumu był kawałek 'Freaks', który w całości opiera się o bitboks Fresh'a.    
    Doug, pomimo, że jest specem od bitboksu, umie rymować całkiem porządnie. Ma charakterystyczny, wysoki głos, a do tego często wplata w swoje wersy kawałki paszczogrania - że tak to ujmę. Nie ma tu nic skomplikowanego - wszystkie kawałki poświęcone są zabawie, ewentualnie fajnym pannom na tychże imprezach. Do tego mamy jeszcze nieco bragga, bo oczywiście Doug E. to 'the world's greatest entertainer', jak mówi tytuł jego poprzedniego albumu. Żeby nie było, że Doug jest sam jak palec, zaprosił on na płytę z jednej strony gości, którzy już w 1995 roku byli przebrzmiali: Cold Crush, Furious 5, czy Lovebug Starski. Z drugiej strony Doug chciał zapewnić 'Breath of fresh air', dlatego mamy tu sporą brygadę młodych rapperów, którzy nie pokazali się już nigdzie więcej - poza młodym Vicious'em - 14-latkiem, wypatrzonym przez Fresh'a i Donavona Thomasa na jakimś talent show. Vicious miał już na koncie cały album, a tutaj również dał parę wersów u swojego 'wujka'. Zresztą, największą popularnością cieszył się właśnie 'Freaks' z jego udziałem. Może dlatego, że dzieciak gadał o cipkach, a może dlatego, że to po prostu fajny kawałek. Z tych bardziej znanych osób, mamy tu jeszcze legendę ragga, Beenie Mana i popularną niezwykle w tamtych czasach gwiazdkę r&b, missjones.
    Słuchając albumu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś tu nie gra. Owszem, są naprawdę niezłe momenty: 'Freaks', 'Where's da party at', 'I ight', ale w całości to wszystko jest po prostu przeciętne i nic dziwnego, że 'Play' nie sprzedał się tak, jakby chcieli zainteresowani. Doug zdaje się tkwić zawieszonym w czasie kilka lat wstecz i nie zauważać upływającego czasu. W 1992-3 płyta pewnie byłaby hitem. Ale mamy tu 1995. Dziś, puszczam sobie ten album co jakiś czas (raz na 3-4 lata znaczy), aby przypomnieć wspomniane hity. I tyle.

OCENA: 3+\6   


sobota, 13 września 2014

AMBUSH - MAROONS

Quannum 2004

1. Ambush
2. Matter Of Time
3. If
4. Don't Stop
5. Lester Hayes
6. Best Of Me   feat. GIF OF GAB
7. Best Of Me (Bonus Beat)
8. Beautiful You   feat. BEAR, GIFT OF GAB, JOYO VELARDE
9. 365

    Dwóch gości z szacunkiem podziemia jak stąd do Australii. Lateef z Latyrx oraz Chief Xcel z Blackalicious pod szyldem Quannum Records nagrali dekadę temu album, który w kręgach wspominany jest do dziś. Jednak, jak mi się wydaje, sporo osób po naszej stronie oceanu pominęło ten album, czy to z racji nazwy, czy ciężkiego brzmienia, czy Bóg wie czego jeszcze.
    Chief Xcel jest na tyle wybitnym oraz uznanym producentem w podziemiu WestCoastu, że nie trzeba było Lateefowi szukać daleko. Mając taki skarb w drużynie nawet nie powinno się szukać gdzie indziej - nie wypada po prostu. The Chief potrafi wykorzystać wszystko, co wpadnie mu w łapy, aby zrobić soczysty, podziemny trak. Nie ważne, czy sampluje gitary, czy flety, czy cokolwiek innego. Większość bitów tu ma ten funkowy wajb, basy brzęczą przyjemnie, perkusje wystukują rytm, do którego kiwasz głową. I choć pojawiały się głosy, że Xcel poszedł zbyt daleko w kierunku mainstreamu, ja nie jestem do tego przekonany. To ciągle podziemna jazda, rodem z Bay Arena, której nie wszyscy fani rapu będą chętne słuchać. Nawet, jeśli są tu refreny wokalne, nawet, jeśli The Chief nieco złagodził brzmienie - nie ufaj, to przecież Ambush (ang. 'zasadzka' - przyp. BYS2TB). Ale nie znaczy to, że mamy tu coś wspólnego z gwiazdorskim rapem typu 50 Cent, czy Timba. Te brudne gitary w 'Lester Hayes', ta solówka na flecie z 'Don't stop' - to nie materiał dla siks i chłoptasiów z grzywką po fioletowe rurki. No, może 'Beautiful you' z lajtmotywem z 'Ta ostatnia niedziela' Mietka Fogga urzeknie gimnazjalistki, czy może raczej ich babcie, ale nadal jest to dość surowe. To prawdziwy rap z zachodu Stanów.   
    Lateef ma zadziwiającą czasami umiejętność manipulowania swoim flow. Niby rymuje akcentując wyraźnie każde słowo, sieka niczym toporem, po czym za moment przechodzi do wręcz płynnego rymowania, które potrafi zmienić się w zaśpiew. Lateef podejmuje ważne tematy światowej supremacji najbogatszych, wzywa do rewolucji, jego rymy są pełne wściekłości i goryczy. Stara się wypchnąć słuchacza, aby wziął sprawy w swoje ręce. Bezlitośnie punktuje niesprawiedliwości społeczne, choć mam wrażenie czasem, że mówi o czymś, o czym nie specjalnie ma pojęcie... Gościnnie pojawił się tu przede wszystkim Gift Of Gab z Blackalicious (a jakże!!), który swoim stylem zamiata na równi z Lateefem.
    To tylko niecałe 40 minut, ale to niezwykle potężna dawka szczerego rapu. Nie nastawionego na potężne miliony, ale na przekaz i styl. Album jest może nieco niedoceniany, ale warto go sprawdzić, bo pełen jest dźwięków i technik werbalnych, które powinny zadowolić każdego fana rapu.

OCENA: 4+\6


czwartek, 11 września 2014

POSSESION WITH INTENT - JOSH BOOTS

Arctic Flow 2010

1. Possession With Intent
2. Hip Hop     feat. AKREAM
3. No Show Sox
4. I Couldn’t Get Mine
5. No Fathers
6. Ill But logical   feat. SOLID SEED, NALISEOUS
7. Not Tonight    feat. KUTTHROAT
8. I'm Sorry
9. Street Control    feat. AKREAM
10. Wanderin Free
11. So Many Times
12. Day By Day    feat. SOLID SEED
13. Clockin In    feat. AKREAM, PHONETICS
14. I Push You Push    feat. AKREAM

    Myślisz, że na Alasce mieszkają tylko niedźwiedzie? Myślisz, że na Alasce jezt zbyt zimno, żeby rymować? Gówno wiesz o Alasce zatem. Josh Boots to współzałożyciel wytwórni Arctic Flow i jeden z prekursorów i legend rapu w tym najzimniejszym stanie Ameryki.W ciągu ostatnich 15 lat Boots wyrósł na wręcz legendę Alaski, koncertował z największymi gwiazdami rapu i w swoim stanie ma ugruntowaną pozycję na szczycie. Czemuż więc nie w całych Stanach?      
    Znakomita większość została tu zrobiona przez producenta o imieniu Alkota, choć nie sądzę, żeby to powiedziało komuś cokolwiek. Tak samo, jak imiona całej reszty tych beatmakerów z Alaski: Freeq, Brooklyn Funk Productions, Rawbeatzz, Blastoff Productions... W zasadzie, ich imiona są nawet mało istotne, ważne, jaki rodzaj muzyki tworzą i jak odnajduje się na nich emce. Jako, że Boots ma mocny styl, podkłady również są energetyczne - to dość nowoczesne bangery, podparte konkretnymi perkusjami i hałaśliwymi samplami. Owe sample są bardzo różne: od delikatnych gitarek, po sekcje dęte i skoczne flety. Czasami perkusja lekko się połamie, czasem wkradnie się nieco elektroniki, ale wszystko, co tu dostajemy, to normalny, nowoczesny hip hop, grany w XXI wieku bez oglądania się w przeszłość, tak samo jak bez szukania alternatyw. 
    Josh Boots ma lekko zachrypnięty, dość agresywny wokal. Nieźle radzi sobie z mikrofonem, jego flow płynie z różną szybkością - co ważne, koleś się wcale nie gubi na podkładach, tylko płynnie przyspiesza, bądź zwalnia. Do tego jego teksty wcale nie są kiepskie i choć w większości to bragga lub rymy bitewne, to jednak jest tu trochę spostrzeżeń socjologicznych, czy życiowych, zwłaszcza w drugiej części płyty. Boots zaprosił na album kilku lokalnych gości, w sumie wszystko toczy się tu w tym mroźnym klimacie Alaski. Josh jest tu zdecydowanie najsilniejszym ogniwem, zresztą, gra tu pierwsze skrzypce i goście mają tu w sumie wkład marginalny.
    Odpowiedź na pytanie ze wstępu jest proste. Otóż scena z Alaski nie jest popularna w USA, ani nigdzie poza półwyspem nie dlatego, że wszędzie mają w chuj daleko. Po prostu jeśli najlepsi zawodnicy wydają przeciętne płyty, to ciężko spodziewać się, że zawładną światem. Owszem, jest tu kilka naprawdę fajnych traków: 'Clockin in', 'Street control', czy 'Ill but logical', ale to nie wpływa na to, że to płyta zaledwie średnia. Choć sprawdzić można.

OCENA: 3+\6 


wtorek, 9 września 2014

EDUCATION OF A FELON - THIEF SICARIO

Realizm 2007

1. Veteranz Day  
2. We Ain't Playin' feat. TRAFEK, SAWB-1
3. Never Hide   feat.  SANTOTZIN, MALDITO VILLA 
4. Bring The Gunz 
5. Peace Time Vets    
6. A Dedication to La Raza      
7. Sounds From The Cohete
8. The Ventriloquest   
9. Fifth Sun Eclipse 
10. Lyrical Heavyweights feat. TRAFEK 
11. Numbers
12. Kill The Rage   
13. Adopted By The streets 
14. In Prison and War   
15. Fifth Sun Eclipse II feat. TRUTH 
16. Enemies Mourn You feat. BAD NEWS 
17. Amerika   
18. Se Acabo feat. KRAZY RACE, MIC MC 

    Sicario to prawdziwy twardziel, nie ma tu jebania. Syn nastoletniej matki, od dziecka tkwił w środowisku, które narkotyki, alkohol i ostre rżnięcie miało za całe życie. Można by powiedzieć, że strzały wygrywały mu kołysankę - wiecie, to ten wydziarany, łysy i wąsaty Latynos w kraciastej koszuli, którego nie chciałbyś spotkać na swej drodze w czasie wycieczki po USA. Sicario jest w grze jednak już od prawie 20 lat, to wprawdzie jest jego solowy debiut, ale nagrywał sporo przed, ale do tej pory ma również na koncie jeszcze dwie kolejne płyty.
    Wszystko tutaj miesza się we własnym sosie, bo producenci pochodzą ze ścisłego kręgu koleżków rappera, a także udzialają się na albumie lirycznie. Najwięcej podkładów zrobił tu Trafek, ale są tu również bity od takich ludzi, jak Maldito Villa, Shadow of Mankind, Somnolence oraz Elespecialista, z którym Thief tworzy grupę Ninth Degree. Mało tu typowych latynoskich bitów w typie 'moja mandolina gra tak pięknie', ani oldies, opartych na starych hitach, choć owszem, te jakże oczywiste tutaj meksykańskie trąbki pojawiają się tu i ówdzie. Jednak to przede wszystkim ciężkie podkłady, zazwyczaj grane osobiście na klawiaturze, zgrane w komputerze. W thrillerowych podkładach celuje zwłaszcza Maldito Villa, którego podkład może śmiało byc ścieżką dźwiękową do horroru klasy B. Przechodzimy tu przez wspomniane meksykańskie trąby, melancholijne pianina, aż po monumentalne sample z opery. Płyta zmasterowana jest dość nieudolnie, bo kawałki są nagrane na różnych poziomach, jednak to jest taki album, który zachwyci fanów podziemia - tego głębokiego. 
    Za ciężarem gatunkowym podkładów śmiało podążają teksty. Latynoscy podziemni rapperzy rzadko kiedy są nieźli na majku, tak również jest z Thief Sicario. Jego styl to Spanglish - wściekła mieszanka hiszpańskiego z angielskim z garścią lokalnych wyrażeń slangowych. W sumie jego flow jest całkiem fajny - agresywny i płynny, z nieco zdartym wokalem i biorąc pod uwagę treści, to pasuje tu idealnie. A treści? No cóż, Sicario to typ pełen przemocy, wyrosły w klimatach kryminalnych - zresztą sam siedział w więzieniu, jednak nie za przestępstwa na kimś, a za podżeganie na swoich płytach do rebelii - jego kawałki, puszczane w radiach lokalnych wywoływały zamieszki w okolicznych sąsiedztwach! A Thief Sicario opowiada o życiu poza prawem, a że są to opowieści z pierwszej ręki, czasem mogą przerażać realizmem i brutalnością, choć tak naprawdę nie ma tu nic podanego na tacy. ale przecież oprócz tego mamy tu trochę bragga (a co!) i nieco politycznych wycieczek w stronę amerykańskiego rządu. Sicario jest tu chyba najlepszym rapperem, który nie dość, że umie rymować, to jeszcze opanował angielski w stopniu pozwalającym mu płynnie jechać z angielskimi wersami. To stricte hardkorowa jazda, w większości kawałki nie mają refrenów, tylko nawijkę na ciężkie tematy.  
    Szczerze mówiąc, podoba mi się ten album. Różni się od innych płyt z szyldem chicano  rap, bo nie jest przesiąknięty tym meksykańskim feelingiem. To po prostu podziemny klimat, pełen dragów, pistoletów i dziwek, gdzie zewsząd czai się zagrożenie. Jest to zdecydowanie płyta dla fanów ciężkiego grania.

OCENA: 4-\6


niedziela, 7 września 2014

NEO.NOW - 5 STERNE DELUXE

Yo Mama 2000

1. Ryckkehr der altern menner feat. RINKWARDER SPEELDEEL
2. Die Leude    
3. Dreh' auf den Scheiss    
4. Das haette ihr Lied sein koennen
5. Kill That Rock      
6. So dumm    
7. Wie bidde? 
8. Toni Europa
9. I like to smoke    
10. Stop Talking Bull feat. DISCOTIZER, SUPERMAX
11. Wir ham's drauf    
12. In der Tat     Reinhören
13. Auf der Yach nach Dr. Hossa    
14. Champagneros    
15. ja, ja... Deine Mudder Deejay Punk-Roc RMX    
16. Verdammt 
17. 18 Zeilen    
18. Die Parawahne zieht weiter...

     Der Tobi & Das Bo to swego czasu niezwykle poularny duet na niemieckiej scenie. Połączyli oni swe siły z DJ Coolmann'em oraz grafikiem Marcnesium i stworzyli pięciogwiazdkową jakość u naszych zachodnich sąsiadów. Uderzyli mocno singlem '5 Sterne Deluxe', który pozamiatał scenę, po czym na fali pierwszego albumu wyszedł dwa lata później nowy: 'neo.now'.
    Produkcją albumu członkowie grupy zajmowali się sami - z małymi wyjątkami na remix brytyjskiego DJ Punk Roc'a oraz na jeden podkład od znanego niemieckiego producenta, Roey Marquis II. To niby klasyczny rap, ale mający wybiegać w przyszłość ze swoimi podkładami i rzeczywiście, choć większość albumu to zupełna klasyka, bumbapy na jazzowych samplach, to przecież jest tu trochę klimatów zapowiadających zmianę trendów w rapie, jednak chyba 'Neo.Now' wychodziło momentami zbyt daleko. O ile hit 'Die Leude' jest faktycznie posunięty mocno w stronę sokonań Kool Keitha, ale przynajmniej kręci, to taki 'Auf der Yach nach Dr. Hossa' to prawdziwy koszmar, którego nie da się słuchać. Jednak w ogólnym rozrachunku nie jest wcale źle i choć może przyjęte brzmienie nieco wyszło poza ramy, ale przecież zespół eksperymentował już od pierwszej płyty i nie powinno to byc nic nowego.
    No cóż, wiek XXI to czasy, kiedy blask gwiazdy Der Tobi & Das Bo zaczyna gasnąć. Ludzie mogą być wreszcie nimi zmęczeni, bo o ile na początku mieli naprawdę świeży styl i to było zabawne, to po prawie dekadzie fanom przejadły się komedyjki i satyryczne teksty, z czasem posuwane wręcz do absurdu. Czasem, owszem, jest to zabawne, ale bywa również żenujące, zwłaszcza kiedy rapperzy wydawali muzykę z dość dużą częstotliwością. Tobi Tobsen i Bo są naprawdę nieźli na majkach, ale przyjęta przez nich komiczna stylistyka nie zawsze jest zjadliwa i bywa denerwująca. Jednak weź kawałek z 'Champagneros': 'Ich bin Toni Tonic der Meister der Mischung, \ denn ich kipp m' A und B zusammen und das heißt dann Erfrischung. \ Verleih ich Wodka Flügel und mach Kuba wieder frei \ krieg ich 'n Brand wie du Williams, wär gern mit dabei \ Rappe Hie Feiern, mit Meyers Meyern \ feierst Du mit Bayern und hast Du Likör statt Haaren an Deinen Eiern' - wchodzi to nieźle, i te złośliwości na temat wieku fanów Bayrenu, gry słowne z alkoholem i znanymi postaciami pop kultury - to wcale przecież nie jest takie złe. Dlatego, mimo kilku niewybrednych, bądź po prostu głupawych żartów, liryka jest całkiem w porządku, choć ten kabaret może być męczący.   
    Niestety dla zespołu, po pierwszym albumie formuła się wyczerpała i płyta sprzedawała się słabo. Myślę, że nieco zbyt pochopnie odrzucono te płytę, bo nie jest wcale taka słaba, ale z drugiej strony nie jest to rewelacja. Dość porządna płyta od dinozaurów niemieckiego rapu.

OCENA: 4-\6


poniedziałek, 14 lipca 2014

HERE COME THE LORDS - LORDS OF THE UNDERGROUND

Pendulum 1993

1. Here Come The Lords
2. From Da Bricks    feat. JAM-C
3. Funky Child 
4. Keep It Underground 
5. Check It (remix) 
6. Grave Digga 
7. Lords Prayer
8. Flow On (New Symphony)   feat. KID DELEON, SAH-B
9. Madd Skillz 
10. Psycho
11. Chief Rocka 
12. Sleep For Dinner 
13. L.O.T.U.G. (Lords Of The Underground) 
14. Lord Jazz Hit Me One Time (Make It Funky) 
15. What's Goin' On (bonus)

    Mr. Funky, DoItAll i DJ Lord Jazz poznali się na studiach i od kiedy zapragnęli robić razem muzykę, przy pomocy starszych kolegów, od razu osiągnęli olbrzymi sukces - może nie komercyjny, ale na pewno moralny. Ich pierwsze single leciały non stop w lokalnych rozgłośniach, teledyski w MTV Raps, a pierwszy album, 'Here Come The Lords', wszyscy wyrywali sobie z rąk. Pamiętam swoje szczęście, kiedy udało mi się w '94 zdobyć tę taśmę od kogoś, przegrywaną 100 razy, strasznie szumiącą, ale dała się słuchać.
    Muzyka u LOTU była bardzo charakterystyczna. Marley Marl, K-Def (ten od Real Live) z pomocą Lord Jazz'a stworzyli mocno hałaśliwe podkłady, pełne dęciaków i sampli z bardzo różnych rzeczy, które zbudowały te głośne i energetyczne kolaże dźwiękowe. Usłyszymy tu Lou Donaldsona, Thomas Bell Orchestra, The Floaters, ale także Gil Scott-Heron'a, James'a Brown'a, czy Emotions. Producentom udało się zrobić niezwykle atomowy album, pełen bomb z wibrującym basem i wiercącymi w uszach trąbkami oraz bałaganem w tle. W '93 to była nowa jakość, choć z jednej strony wpisująca się w Złotą Erę, z drugiej czerpiąca z chaosu, jaki był znakiem The Bomb Squad, z trzeciej znowu, było w tym sporo świeżości. To bardzo oryginalny album.
    Zgodnie z tym, co słychać w muzyce, Mr. Funky i DoItAll mają styl, który wyróżnia ich spomiędzy całych rzesz rapperów. Mr. Funky ma wysoki głos, który świdruje w uszach, kiedy emce wchodzi na wyższe rejestry, a jego flow jest krzykliwy. DoItAll zaś jest sporo spokojniejszy, ma może nie tyle wygładzone flow, co mniej krzykliwe. Obaj najlepiej czują się pośród rymów bitewnych, choć nie brakuje tu podejmowania również poważniejszych tematów. Ale taki DoItAll daje najmocniejsze wersy właśnie w bragga: 'Straight from the realm of my underground madness \ My mouth is on some shit now my lips need chap stick \ With intro and intros only done by low tongue \ Excuse me, y'all don't know us, but the Lord is are a fuckin' bum \ Even if there's no church on Sunday \ Praise the Lords everyday, not one day'. I choć niektórzy krytykowali zespół za bycie mięczakami, ponieważ niewiele przeklinali na trakach, to raz, że weźmy pod uwagę, że to ludzie po studiach, a dwa, Mr Funkee dał im odpór w jednym z kawałków, bluzgając po... hiszpańsku: 'For sharper type to battle make the people say ooh ahh \ Think I won't curse, I'll break down and say puta \ ?Hey, madrigon, sesa me bichafi mi chocha? \ Say what I want because, I'm that type of guy \ Now fam-a-lam, I'll be damned, slam jams the weak \ Could it be the skunk weed that makes us oh so funky?'. Niewielu tu mamy gości, zresztą i tak mało znanych, ale ciekawostką jest fakt, że Jam-C, który dał wersy na 'From Da Bricks', wystąpił również gościnnie u... Liroy'a na albumie 'Bestseller'. Zdziwieni?
    Nie da się ukryć, że ta płyta to cholerny klasyk. Nawet do dziś nic nie straciła ze świeżości, dalej jest to banger, a stawiać się go powinno w jednym rzędzie z Wu Tang, De La Soul, 2Pac, Digable Planets, ATCQ, Black Moon, czy innymi płytami, które wyszły w tym samym roku. Klasyk. A traków 'Lord Jazz Hit Me One Time', 'Chief Rocka', czy 'Funky Child' można słuchać w kółko.

OCENA: 5\6


czwartek, 10 lipca 2014

THE MINSTREL SHOW - LITTLE BROTHER

ABB 2005

1. Welcome to the Minstrel Show
2. Beautiful Morning
3. Becoming
4. Not Enough
5. Cheatin'
6. Hiding Place    feat. ELZHI
7. Slow It Down
8. Say It Again
9. 5th And Fashion
10. Lovin' It    feat. JOE SCUDDA
11. Notepad of a Mad Black Daddy
12. All For You
13. Watch Me
14. Sincerely Yours
15. Still Lives Through
16. Minstrel Closing Theme
17. We Got Now    feat. CHAUNDON

    Druga płyta Little Brother była bardzo oczekiwana w środowisku. Phonte i Rapper Big Pooh narobili wystarczająco dużo szumu, żeby ich drugi album stał się łakomym kąskiem dla słuchaczy. Tytuł i okładka nawiązują do komediowych widowisk w USA, popularnych w XIX wieku - zatem liczyc należało na doskonałą zabawę podczas słuchania.
    Płytę otwiera i zamyka duet YahZarah i znany stand-uper, Chris Hardwick, świetnie wprowadzając nas w klimat albumu. Muzyka zaś jest wyjątkowo spójna, nie tylko dzięki temu, że zrobił ją w całości 9th Wonder, bo przecież są tu również Piano Reeves i Khrysis - choć tylko w pojedynczych kawałkach. Jest spójnie, ponieważ wszystko zostało wybrane według klucza, który pasował rapperom. Dlatego znajdziemy tu ciepłe traki, z mnóstwem sampli, także wokalnych, które jeszcze dodatkowo często ogrzane są soulowymi wokalizami. I znajdziemy tu echa muzyki Chaka Khan, Bobby Womack'a, Michaela Jacksona, Teddy Pendergrass'a, czy The Stylitics. Te sample wokalne, o których wspomniałem, występują bodaj w każdym numerze, stanowią fajne tło, choć w którymś momencie mogą już nużyć. Szkoda, że tylko w jednym kawałku obecne są skrecze, bo DJ Jazzy Jeff robi genialna robotę - to jeden z najmniej docenianych producentów i djów.
    Całość albumu opiera się o sprytnie przemyślaną intrygę. Ów Minstrel show to nic innego, jak amerykańska scena rap, pełna błaznów i dziwolągów. Płyta jest niejako urywkiem programu UBN, nadającego pastisze i reklamy - wszystko mające wyśmiewać amerykańską pop kulturę. Całe mnóstwo tu gierek słownych, ośmieszających popularnych Afro Amerykanów. Phonte i Pooh przeciwstawiają się wizerunkowi Czarnego idioty gangstera, epatują wiedzą i mądrością - BET odmówiła grania singli, bo były zbyt... inteligentne. Ups. Przy okazji odłamkami dostał m.in. Young Jeezy i choć sprawa została wyjaśniona, namieszał tu magazyn The Source. Warto sprawdzić wersy, koniecznie z uwagą, bo są one napakowane przenośniami i odnośnikami do tak wielu spraw i osób, że naprawdę trzeba się orientować, aby nie zgubić wątku. A i tak zastanawiasz się, o co do cholery chodzi. Polakowi zapewne ciężej pojąć pewne kwestie, osadzone w amerykańskim szołbiznesie i życiu codziennym.
    Nie da się powiedzieć, że to słaba płyta. Owszem, jest bardzo dobra. Nie do końca trafia i idealnie w gust, ale nie mogę nie docenić kunsztu rapperów. Inaczej jest z bitami, bo muzyka płynie przez niemalże 50 minut, a sample wokalne są dosłownie wszędzie i w końcu zaczynają irytować. Niemniej jednak, ta płyta to pozycja obowiązkowa.

OCENA: 4+\6